
Tak mnie jakoś naszło na wspomnienia tatrzańskie. Zresztą nie całkiem przez przypadek, bo sprowakowała je Izabela Szymczak publikując w naszej grupie fejsbukowej KLUB GLOBTROTERA WARSZAWA, MAZOWSZE I TROCHĘ DALEJ… swoje wspomnienia z nocnej eskapady na Pomorzu, a dokładniej na Mierzei Wiślanej. Tu możecie je poczytać 👉 58 kilometrów nocnej wędrówki/.

I to mi przypomniało, że też mam wspomnienia takiej pięknej nocy w trasie, nocy tatrzańskiej. A żeby było ciekawiej, to opublikowane w kilku innych portalach turystycznych, a tu – na moim osobistym blogu akurat jeszcze się ten tekst nie znalazł. Nooo nie, duże niedopatrzenie ! Natychmiast trzeba to naprawić! 😀 Niestety, były to jeszcze czasy fotografii analogowej i zdjęcia z tej eskapady gdzieś mi przepadły. Posiłkuję się tu zatem moimi zdjęciami z jesiennych wędrówek po Tatrach w październiku 2019 roku, niekoniecznie nocnymi i niekoniecznie dokładnie z tej trasy.😉

10 sierpnia jakiegoś tam roku. Mniejsza o dokładną datę, ale było to dość dawno, na tyle dawno, że jeszcze ambitne plany brały górę nad rozsądkiem. 😉
Poranek w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów. Pogoda wprost idealna. A zatem – wymarzone warunki na wielogodzinny spacerek. Ze schroniska wychodzę kilka minut po dziewiątej. Tyle godzin do dyspozycji do zmierzchu – to i plan trasy ambitny: przez Krzyżne do Murowańca i z powrotem do Pięciu Stawów przez Zawrat. Na pierwszy rzut oka – realne. Rzucam drugim okiem na mapy, przeliczam pobieżnie czasy. Wygląda, że wszystko O.K.

A w praktyce… hmm… Wyszło nie do końca tak jak było planowane i przyniosło wiele wspaniałych, niezapomnianych wrażeń z obcowania z dziką przyrodą i monumentalną pustką gór, doznań, których w normalnych okolicznościach nie udałoby się przeżyć. Było też przy okazji trochę emocji i mały skok adrenaliny. Ale po kolei.

Początek idzie jak z płatka, superplanowo. Na Przełęcz Krzyżne docieram w południe. Obiad w Murowańcu dwie godziny później. Tu już trochę się zacina. W schroniskowej jadalni na Gąsienicowej jak zwykle kolejka do baru. Na zamówione pierożki niestety trzeba poczekać. Oczywiście – spotkania ze znajomymi, pogawędki.

O czwartej po południu wyruszam w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego, w drodze powrotnej do Pięciu Stawów. Trochę późno, ale kto by się tym martwił w piękny, długi sierpniowy dzień. Żar wciąż leje się z nieba, a nad stawem jest tak przyjemnie, od jeziora płynie leciutki powiew ochładzającego wiatru. Pół godziny popasu. Czas, traktowany nader rozrzutnie przez drugą połowę dnia, upływa nieubłaganie. Zawrat osiągam o zmierzchu, ale jest jeszcze całkiem jasno. Schodzę, a raczej zbiegam, w stronę Zadniego Stawu w ostatnich promieniach słońca, znikającego za Liptowskimi Murami.

Wieczór jednak nie daje za wygraną, jest szybszy ode mnie. Pod Kołową Czubą dogania mnie zmrok. Gwiazdy i księżyc jeszcze nie zaczęły swej wędrówki po wieczornym niebie. W kilka minut robi się ciemnoszaro. Oczy, przywykłe do dziennego światła, odmawiają współpracy. Idę coraz wolniej, tempo zaiste żółwie. Macam stopami ścieżkę, potykam się o nierówności gruntu, przy każdym kroku zaczepiam kantem buta o wystające kamienie. Nie sposób przyspieszyć. Przebywam tak może pięćdziesiąt metrów. Nie dojdę daleko w takich warunkach. Zatrzymuję się. Wyszukiwanie śladów ścieżki zmusiło mnie do patrzenia pod nogi, a i tak niewiele zdołałam zobaczyć. Teraz podnoszę głowę i ogarnia mnie zdumienie i niepokój. Dokoła już nie mętna szarość, a nieprzebita czerń. Bezchmurny dzień, z widocznością ostrą jak brzytwa, zamienił się w czarny całun otulający całe góry. Czerń nocy jest tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Taka bywa tatrzańska mgła… Piekielną górską mgłę już poznałam, gdy dopadła mnie zimą na Polanie Włosienicy. W powietrzu wisiał wtedy gęsty, mleczny budyń, zaklejający oczy i usta. Góry znikły, a prosta droga do bliskiego schroniska nad Morskim Okiem stała się nieodgadnioną zagadką.

Ale takiej ciemności nocy w otwartym terenie jeszcze nie spotkałam. Rozumiem – w lesie, ale tu, gdzie nie ma żadnych ograniczeń widoczności? W dodatku po pięknym, pogodnym dniu? Nie widzę nic nawet na odległość kilku kroków. Otacza mnie bezmiar nieprzeniknionego, smolistego powietrza, bez początku i bez końca. Głupie uczucie. Nie wiem, gdzie jestem i boję się ruszyć. Czy idąc po omacku nie zeszłam ze ścieżki? Do dna doliny jeszcze daleko, to dopiero stoki Kołowej Czuby. A jeżeli kilka metrów dalej zbocze opada w przepaść? Zbieram wszystkie siły, by nie wpaść w panikę. „Trzymaj nerwy na wodzy! – strofuję się ostro – jeśli zdecydowałaś się sama włóczyć po górach, to trzeba było przynajmniej wcześniej wyjść ze schroniska i nie marnotrawić czasu po drodze. Zachciało się pogawędek w Murowańcu i polegiwania nad Czarnym Stawem. Teraz masz za swoje. Na co czekasz, wyjmuj latarkę! Wprawdzie nie na długo wystarczy, może na pół godziny, może na czterdzieści minut. Ale dobre i to.” Ściągam plecak i macam po omacku w kieszeni. Jest, to teraz już będzie łatwiej. A tu, jak na ironię latarka ledwo się żarzy bladym, ciemnożółtym światłem, nie sięgającym nawet kamieni ścieżki pod stopami. Coś tam jednak widać. Sto metrów, dwieście, trzysta… Psiakrew! Szlag trafił baterię. Zapasowa, owszem, jest. Ale … w schronisku.

Cóż, nie ma rady, trzeba poczekać aż wzejdzie księżyc. Siadam na kamieniu i usiłuję wzrokiem przebić mrok. Kto by pomyślał, że sierpniowe noce mogą być tak ciemne! A jeśli nie rozjaśni się wcale? Czy mam siedzieć tu tak aż do rana? Dzień był upalny, teraz tym bardziej czuje się chłód nocy. Mijają minuty. Pięć? Dziesięć? Nie wiem. W tej ćmie nie widzę własnej ręki, nie mówiąc już o odczytaniu godziny na zegarku. Sytuacja zaczyna mnie irytować. Ni stąd ni zowąd pojawia się nieuzasadniona, abstrakcyjna obawa przed dzikimi zwierzętami, żerującymi nocą. Tłumaczę sobie racjonalnie, że drapieżniki żyją w lesie, bliżej potoków, że przecież tu, w tej kamienistej Dolinie Pięciu Stawów, na wysokości ponad półtora tysiąca metrów ponad poziomem morza, mogę spotkać najwyżej świstaki i jaszczurki. Nie pomaga. Wyobraźnia powołuje do życia dręcząco realne obrazy niedźwiedzi, wilków, żbików. Jakby na potwierdzenie moich myśli z tyłu dobiega nagle niepokojący szelest. Słyszę wyraźnie miękkie kroki rysia, skradającego się za moimi plecami, czuję na karku jego ciepły oddech. Odwracam się. W ciemności żółto błyszczą fosforyzujące oczy drapieżnego kota. Blisko… Coraz bliżej… Jeszcze chwila i …

Nie! To zaświeciły pierwsze gwiazdy. To podmuch wiatru musnął mnie po plecach. W ciemnej dali zamajaczyły kontury Miedzianego i Szpiglasowego. Świetlista kula księżyca wytoczyła się powoli znad Jaworzyny. Na Dolinę Pięciu Stawów spłynął srebrzysty poblask. Głazy wokół mnie zjaśniały, poszarzały. Nade mną natura rozgrywała kolejne odsłony spektaklu. Czerń zamieniała się w grafit, grafit przechodził w granat, a z niego wyłaniał się fiolet.

Na rozpostartym nad górami szafirowym obrusie noc iskrzącymi się gwiazdami wyhaftowała wzory konstelacji. Kontury gór rysowały się ostro, kontrastowo, jak wycięta z czarnego kartonu teatralna dekoracja. Świat wokół stawał się coraz bardziej nierzeczywisty. W wieczornej ciszy snuła się opowieść o nocnych tajemnicach gór, baśń o rycerzach zaklętych w granit, o pokutujących duszach zbójników zamienionych w gwiazdy i zawieszonych na wieki na niebie. Ta chwila warta była całego dnia wędrówki i kilku minut niepokoju sprzed pół godziny. Najpiękniejsza tatrzańska noc. Takich wspomnień nikt i nic mi nie odbierze. Pozostaną ze mną na zawsze.

* * *
Fragment ze zbioru moich opowiadań „Włóczęgi tatrzańskie”, który wciąż czeka na pełniejsze opracowanie i opublikowanie. Może kiedyś się doczeka.🙂

Podoba Ci się ten artykuł? Będzie mi bardzo miło, jeżeli zostawisz ślad Twojej wizyty w postaci komentarza lub polubienia i zostaniesz stałym czytelnikiem tego bloga.
Możesz także zasubskrybować bloga i otrzymywać bezpośrednio na swoją skrzynkę pocztową informacje o nowych artykułach oraz o terminach spacerów historycznych i przyrodniczych, rajdów i wycieczek Klubu Globtrotera.


1 myśl w temacie “TATRZAŃSKA NOC. Opowiastki tatrzańskie”